Lekarki weterynarii o stażu krótszym niż 5 lat są w podwyższonej grupie ryzyka doświadczenia wypalenia zawodowego – takie wnioski z przeprowadzonych badań przedstawił dr Michał Pręgowski na wykładzie wieńczącym tegoroczny Kongres Stowarzyszenia Lekarzy Małych Zwierząt. Z czego to wynika? Nie jestem ekspertem, żaden ze mnie socjolog, czy psycholog. To co na ten temat myślę jest efektem własnych doświadczeń i obserwacji. Sama wielokrotnie chciałam porzucić studia a nawet w tym roku myślałam poważnie o przebranżowieniu się. Pierwszy epizod depresyjny? Przechodziłam na pierwszym roku studiów. Pierwszy, ale nie ostatni. Nie raz, nie dwa było mi ciężko. Wychodzi na to, że nie mi jednej.
Huczące w głowie „nie wiem”
Ilość wiedzy, którą trzeba przyswajać w trakcie studiów, a potem przy okazji pracy klinicznej jest ogromna. Spore są wymagania wykładowców, a jeszcze większe oczekiwania opiekunów zwierząt. Najważniejsze jest za to zobowiązanie wobec naszych pacjentów. Spoczywa na nas odpowiedzialność za ratowanie życia, czy polepszanie jego jakości. Uważam, że zderzenie z tą odpowiedzialnością jest jednym z głównych czynników stresujących w pierwszych latach pracy. Początkowo wizyty to błądzenie we mgle. Na studiach niemal nie uczymy się myślenia nad konkretnymi przypadkami, często nie jesteśmy pewni jakości przeprowadzanego przez siebie badania klinicznego, a nasz wywiad z właścicielem pozostawia wiele do życzenia. Nie mamy pewności, jakie badania dodatkowe zasugerować przy danej sytuacji, zdarza się, że nie wiemy, czy zastosowane leczenie da oczekiwany skutek. Pierwsze pięć lat pełne jest „pierwszych razów”. Pierwszych samodzielnych czynności manualnych, pierwszy raz spotkanych objawów, pierwszych poważnych rozmów z klientem, pierwszego diagnozowania skomplikowanych chorób, pierwszego konsultowania przypadków i prób współpracy z lekarzami o dłuższym stażu.
Pierwsza praca
Niezależnie od tego, czy dana osoba w swoim życiu podejmowała się już jakiejś pracy, to nigdy wcześniej nie pracowała na stanowisku „lekarz weterynarii”. Bardzo ważne jest to, do jakiej placówki trafimy od razu po studiach. W pierwszych miesiącach i latach dobrze mieć u boku innego lekarza, którego wiedzy i doświadczeniu zaufamy. Ideałem jest, gdy ten wejdzie w rolę mentora i pomoże w trudnym dla nas czasie. Rzeczywistość niestety często bywa inna. Słyszałam o miejscach, gdzie młode osoby niemal od razu wskakują na samodzielne dyżury albo na odwrót – przez bardzo długi czas nie są dopuszczane do przyjmowania skomplikowanych przypadków, a ich praca ogranicza się tylko do prowadzenia profilaktyki. Pracodawcy też są różni. Niektórzy nie umieją znaleźć czasu dla absolwentki, nie potrafią przekazywać wiedzy lub… ich sposoby leczenia dalekie są od aktualnych standardów. Zdarzają się też tacy, których zachowanie staje się kolejnym powodem do stresu. W Polsce bardzo mało jest świadomych szefów. Są miejsca, gdzie człowiek codziennie idąc do pracy zastanawia się, za co tym razem, delikatnie mówiąc, zostanie skrytykowany albo czy nie wybuchnie kolejna awantura.
Bliscy, pomóżcie!
Kończąc studia trzeba liczyć się z tym, że za otrzymane wynagrodzenie nie wystarczy nam nawet koszty utrzymania. W efekcie pomimo skończenia studiów większość z nas w dalszym ciągu musi korzystać z pomocy rodziców. Jakiś czas temu słyszałam, że jesteśmy „pokoleniem bumerangów” – tzn. takich osób, które po studiach wracają do domu rodzinnego i nie usamodzielniają się. Nie ma co się dziwić! Obecnie koszty najmu mieszkania są bardzo wysokie. Szczególnie trudno jest osobom samotnym. Z reguły okazuje się, że większość lub nawet cała pensja idzie na ten cel. A co z resztą? Trzeba coś jeść, w co się ubrać i… za coś dalej kształcić. Oczekiwania pracodawców wobec nas są spore. Większość z nich chce, żebyśmy w miarę szybko zaczęli rozwijać się w jakimś konkretnym kierunku. Pytanie brzmi: za co? Na samym początku ani my, ani pracodawca nie jest pewien jak długo zagrzejemy miejsce w danej przychodni. W związku z tym raczej nie ma co liczyć na to, że na start otrzymamy możliwość uczestniczenia w drogich kursach. Okazuje się często, że kończymy studia a marzenia o niezależności można między bajki włożyć. Brak usamodzielnienia się godzi w nas bardzo mocno.
Zabieramy pracę do domu
Wszyscy mamy jakieś relacje, o które chcemy dbać. Pytanie, jak to robić ustawicznie się kształcąc? Od młodej lekarki oczekuje się zaangażowania. Nadgodziny przez większość pracodawców uważane są za normę. Po pracy wypadałoby czytać też coś z prasy i literatury branżowej. Jeśli mamy taką możliwość to z kolei weekendy często spędzamy na szkoleniach. W efekcie często nie mamy możliwości poświęcać innym tyle czasu, ile byśmy chcieli. Do tego dochodzi to, że nasze rozterki związane z pracą często są kompletnie niezrozumiałe dla ludzi spoza branży. W efekcie wracamy do domu i ze swoimi problemami zostajemy same. Często po pracy nie umiemy przestać myśleć o tym, co się w niej wydarzyło. Nie zliczę też, ile razy w pierwszych miesiącach obawiałam się tego, że natrafię na przypadki, którym nie będę w stanie sprostać. Nieleczący się pacjenci śnili mi się po nocach, a każdą zawodową porażkę musiałam w sobie przerobić. Nie ukrywam, że poruszałam temat mojej pracy na terapii. Byłam pod tym względem szczęściarą, bo po pierwsze stać mnie było na psychoterapeutę, a po drugie trafiłam na bardzo dobrego specjalistę. Pewnie właśnie dzięki temu przetrwałam kryzysy i nie straciłam poczucia własnej wartości, które nie powinno, a z reguły jest uzależnione w naszym przypadku od sukcesów i porażek w leczeniu pacjentów. Wracając, nasze samopoczucie związane z pracą rzutuje na życie osobiste. Tego nie da się w 100% oddzielić.
Czas leci a wymagania rosną
Najnowsza wiedza i zdobywanie nowych umiejętności – wymagamy tego siebie, wymaga tego od nas pracodawca, wymagają tego od nas klienci. Czy zawsze mamy siłę na to, by dawać z siebie 100%? Zdecydowanie nie. Mamy gorsze momenty, doba nie jest z gumy, a możliwości finansowe ograniczone. Często stawiamy poprzeczkę tak wysoko, że nie jesteśmy w stanie do niej doskoczyć. To buduje poczucie winy, które sprawia, że mamy jeszcze mniej energii. Zaczynamy czuć się ze sobą źle. Praca zaczyna nas przerastać, po drodze przydarzają się przypadki kliniczne, którym ciężko sprostać. Zaczynamy się obwiniać, stajemy w miejscu. Zaczynamy mieć nieuzasadnione wrażenie, że jesteśmy kiepskimi lekarkami. Wmawiamy sobie, że to niczego się nie nadajemy. Czy słusznie? Nie sądzę. Z reguły niepotrzebnie sobie dowalamy. Zapominamy, że takie właśnie są uroki medycyny – nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Poza tym, żeby być dobrym specjalistą, trzeba dbać o siebie,
Gdzie się podziały nasze pasje?
Weterynaria to nie wszystko – tekst o takim tytule zdarzyło mi się kiedyś napisać. W idealnym świecie wszystkie realizujemy się w innych dziedzinach niż weterynaria. Dobrze jest, kiedy umiemy robić coś innego niż „tylko” diagnozować i leczyć zwierzęta. Wielu ludzi jak mantrę powtarza, że aby „nie zwariować”, trzeba mieć inną działkę, w której się realizujemy. Obniżenie nastroju? Idź pobiegaj! Zajmij się czymś! – każdy słyszał te złote rady. Łatwo się pisze, lekko mówi. W rzeczywistości najpierw studia, a potem praca są tak wyczerpujące, że jedyne na co mamy siłę, to względne ogarnięcie mieszkania i oglądanie Netflixa. Śpimy za mało, jemy nieregularnie, nie pozwalamy sobie na dłuższe urlopy, nie mamy czasu na odpoczynek, czy swoje zainteresowania – ot, weterynaryjna rzeczywistość. Nasze pasje porzucamy już w trakcie studiów, a marzenia niezwiązane z pracą chowamy głęboko do szuflady.
Lekarko, a kiedy rodzina?
Wiem, że nie wszystkie kobiety chcą mieć dzieci. Prawdopodobnie jednak większość z nas chciałaby założyć rodzinę. Okazuje się jednak, że nie ma dobrego czasu na zajście w ciążę. Nie znam statystyk, ale z rozmów z innymi lekarkami weterynarii wynika, że większość z nich pracuje na umowach śmieciowych. Przy sławnym B2B – nie pracujesz, nie zarabiasz. Przy najniższej krajowej i reszcie dawanej „pod stołem” – zwolnienie lekarskie, a potem macierzyński oznacza znaczące zmniejszenie przychodu do budżetu domowego. Do tego większość właścicieli lecznic ma obecnie problem ze znalezieniem kolejnego pracownika, co oznacza, że w jakiś sposób ciąża oznacza zostawienie pracodawcy „na lodzie”. W efekcie większość lekarek weterynarii, jeśli nie odkłada decyzji o dziecku, to jest zmuszona do pracy niemal przez cały okres ciąży i szybkiego powrotu z macierzyńskiego. Co z faktem, że nasza praca naraża nas na kontakt z czynnikami biologicznymi? W każdej chwili jakieś zwierzę może nas pogryźć, czy zadrapać. Co jeśli wda się zakażenie? Przecież możliwości leczenia kobiet ciężarnych są bardzo ograniczone! A co po urodzeniu dziecka? Każda nadprogramowa godzina poświęcona pracy jest w pewien sposób tą odebraną dzieciom – problem cały czas aktualny.
Problemy osobiste, czyli kropla, która przepełnia kielich
Kłótnie z bliskimi, samotność, choroby najbliższych, nieszczęśliwe wypadki, kłopoty finansowe – lista możliwych obciążeń niezwiązanych z pracą jest długa. Kończąc studia wkraczamy w dorosłe życie. Mamy swój (często nielekki) bagaż doświadczeń, a za każdym rogiem czyha widmo problemów, z którymi mierzy się każdy niezależnie od profesji. Kilka miesięcy temu na forum pytałam swoje koleżanki i kolegów po fachu, czy w związku z obciążeniami w pracy korzystali z pomocy psychoterapeuty, bądź psychiatry. Część z nich przyznało, że mają za sobą psychoterapię, ale temat pracy przewijał się tam tylko raz na jakiś czas. Nie ukrywam, że moim przypadku też tak było. Praca sama w sobie i kwestie, które poruszyłam wyżej nie były głównym powodem mojego leczenia. Ba! Praca była często ucieczką od problemów. Pracoholizm jest kuszącym nałogiem. W weterynarię łatwo uciec i się w niej pogrążyć. Problem zaczyna się wtedy, gdy po kilku latach okazuje się, że w czyimś życiu już nic poza nią nie ma. Zaniedbane relacje usychają, o dawnych pasjach już się nie pamięta, partnerzy odchodzą, a dzieci zaczynają utyskiwać na to, że rodzic ich zaniedbywał. Niektórzy twierdzą, że dla nich weterynaria jest całym światem i nie widzą w tym nic zdrożnego. Z pełną premedytacją poświęcają jej każdą wolną chwilę, wielu z nich staje się uznawanymi w środowisku i wśród klientów specjalistami prowadzą dobrze prosperujące lecznice. Pytanie brzmi: jakim kosztem?
Pomoc dobrego specjalisty do podstawa
Psychoterapia prowadzona z głową jest na wagę złota – na tym zdaniu mogłabym zakończyć ten akapit. Okazuje się jednak, że niby wszyscy o tym wiedzą, a udanie się do psychoterapeuty to już nie wstyd, a tak ciężko nam samym spojrzeć na siebie z boku i jasno stwierdzić: potrzebuję pomocy. Ba! Od chęci znalezienia specjalisty do umówienia się na pierwszą wizytę wiedzie często długa, pełna zakrętów droga. Mija czas, jest coraz gorzej, poczucie beznadziei pogłębia się. Docieramy na skraj, chcemy wszystko rzucić w cholerę, a jak już doczłapiemy się do gabinetu psychoterapeuty, to okazuje się, że a) warto udać się jeszcze do psychiatry; b) praca nad sobą dopiero się zaczyna i nikt nie ma zamiaru dawać nam gotowych odpowiedzi na nurtujące nas pytania; c) psychoterapia, która pomogła wcale nie musi być tą ostatnią, nie ma gwarancji, że historia się nie powtórzy. Wypalenia zawodowego nie przechodzi się tylko raz. Cały czas w uszach mam słowa kolegów po fachu, którzy na utyskiwania młodszych lekarzy o wypaleniu zawodowym reagują niezmiennie „nie pierwsze, nie ostatnie”. Tylko codzienne ustalanie priorytetów i pamiętanie o sobie samym może uchronić nas przed weterynaryjną dezercją. Czy warto walczyć? Wydaje mi się, że tak. Nasz zawód jest piękny, ale wymagający. Daje nam poczucie sensu, ale chyba musimy pogodzić się z tym, że spalanie się jest nieodłącznym elementem życia lekarza weterynarii. Cała sztuka polega na tym, by nie doprowadzić do całkowitego wypalenia. Dopóki iskierka się tli, dopóty jest nadzieja, że po odpoczynku i przy odpowiedniej pomocy większość z nas wytrwa w tym zawodzie na długie lata.