Młode, wypalone lekarki weterynarii

Lekarki weterynarii o stażu krótszym niż 5 lat są w podwyższonej grupie ryzyka doświadczenia wypalenia zawodowego – takie wnioski z przeprowadzonych badań przedstawił dr Michał Pręgowski na wykładzie wieńczącym tegoroczny Kongres Stowarzyszenia Lekarzy Małych Zwierząt. Z czego to wynika? Nie jestem ekspertem, żaden ze mnie socjolog, czy psycholog. To co na ten temat myślę jest efektem własnych doświadczeń i obserwacji. Sama wielokrotnie chciałam porzucić studia a nawet w tym roku myślałam poważnie o przebranżowieniu się. Pierwszy epizod depresyjny? Przechodziłam na pierwszym roku studiów. Pierwszy, ale nie ostatni. Nie raz, nie dwa było mi ciężko. Wychodzi na to, że nie mi jednej.

Huczące w głowie „nie wiem”

Ilość wiedzy, którą trzeba przyswajać w trakcie studiów, a potem przy okazji pracy klinicznej jest ogromna. Spore są wymagania wykładowców, a jeszcze większe oczekiwania opiekunów zwierząt. Najważniejsze jest za to zobowiązanie wobec naszych pacjentów. Spoczywa na nas odpowiedzialność za ratowanie życia, czy polepszanie jego jakości. Uważam, że zderzenie z tą odpowiedzialnością jest jednym z głównych czynników stresujących w pierwszych latach pracy. Początkowo wizyty to błądzenie we mgle. Na studiach niemal nie uczymy się myślenia nad konkretnymi przypadkami, często nie jesteśmy pewni jakości przeprowadzanego przez siebie badania klinicznego, a nasz wywiad z właścicielem pozostawia wiele do życzenia. Nie mamy pewności, jakie badania dodatkowe zasugerować przy danej sytuacji, zdarza się, że nie wiemy, czy zastosowane leczenie da oczekiwany skutek. Pierwsze pięć lat pełne jest „pierwszych razów”. Pierwszych samodzielnych czynności manualnych, pierwszy raz spotkanych objawów, pierwszych poważnych rozmów z klientem, pierwszego diagnozowania skomplikowanych chorób, pierwszego konsultowania przypadków i prób współpracy z lekarzami o dłuższym stażu.

Pierwsza praca

Niezależnie od tego, czy dana osoba w swoim życiu podejmowała się już jakiejś pracy, to nigdy wcześniej nie pracowała na stanowisku „lekarz weterynarii”. Bardzo ważne jest to, do jakiej placówki trafimy od razu po studiach. W pierwszych miesiącach i latach dobrze mieć u boku innego lekarza, którego wiedzy i doświadczeniu zaufamy. Ideałem jest, gdy ten wejdzie w rolę mentora i pomoże w trudnym dla nas czasie. Rzeczywistość niestety często bywa inna. Słyszałam o miejscach, gdzie młode osoby niemal od razu wskakują na samodzielne dyżury albo na odwrót – przez bardzo długi czas nie są dopuszczane do przyjmowania skomplikowanych przypadków, a ich praca ogranicza się tylko do prowadzenia profilaktyki. Pracodawcy też są różni. Niektórzy nie umieją znaleźć czasu dla absolwentki, nie potrafią przekazywać wiedzy lub… ich sposoby leczenia dalekie są od aktualnych standardów. Zdarzają się też tacy, których zachowanie staje się kolejnym powodem do stresu. W Polsce bardzo mało jest świadomych szefów. Są miejsca, gdzie człowiek codziennie idąc do pracy zastanawia się, za co tym razem, delikatnie mówiąc, zostanie skrytykowany albo czy nie wybuchnie kolejna awantura.

Bliscy, pomóżcie!

Kończąc studia trzeba liczyć się z tym, że za otrzymane wynagrodzenie nie wystarczy nam nawet koszty utrzymania. W efekcie pomimo skończenia studiów większość z nas w dalszym ciągu musi korzystać z pomocy rodziców. Jakiś czas temu słyszałam, że jesteśmy „pokoleniem bumerangów” – tzn. takich osób, które po studiach wracają do domu rodzinnego i nie usamodzielniają się. Nie ma co się dziwić! Obecnie koszty najmu mieszkania są bardzo wysokie. Szczególnie trudno jest osobom samotnym. Z reguły okazuje się, że większość lub nawet cała pensja idzie na ten cel. A co z resztą? Trzeba coś jeść, w co się ubrać i… za coś dalej kształcić. Oczekiwania pracodawców wobec nas są spore. Większość z nich chce, żebyśmy w miarę szybko zaczęli rozwijać się w jakimś konkretnym kierunku. Pytanie brzmi: za co? Na samym początku ani my, ani pracodawca nie jest pewien jak długo zagrzejemy miejsce w danej przychodni. W związku z tym raczej nie ma co liczyć na to, że na start otrzymamy możliwość uczestniczenia w drogich kursach. Okazuje się często, że kończymy studia a marzenia o niezależności można między bajki włożyć. Brak usamodzielnienia się godzi w nas bardzo mocno.

Zabieramy pracę do domu

Wszyscy mamy jakieś relacje, o które chcemy dbać. Pytanie, jak to robić ustawicznie się kształcąc? Od młodej lekarki oczekuje się zaangażowania. Nadgodziny przez większość pracodawców uważane są za normę. Po pracy wypadałoby czytać też coś z prasy i literatury branżowej. Jeśli mamy taką możliwość to z kolei weekendy często spędzamy na szkoleniach. W efekcie często nie mamy możliwości poświęcać innym tyle czasu, ile byśmy chcieli. Do tego dochodzi to, że nasze rozterki związane z pracą często są kompletnie niezrozumiałe dla ludzi spoza branży. W efekcie wracamy do domu i ze swoimi problemami zostajemy same. Często po pracy nie umiemy przestać myśleć o tym, co się w niej wydarzyło. Nie zliczę też, ile razy w pierwszych miesiącach obawiałam się tego, że natrafię na przypadki, którym nie będę w stanie sprostać. Nieleczący się pacjenci śnili mi się po nocach, a każdą zawodową porażkę musiałam w sobie przerobić. Nie ukrywam, że poruszałam temat mojej pracy na terapii. Byłam pod tym względem szczęściarą, bo po pierwsze stać mnie było na psychoterapeutę, a po drugie trafiłam na bardzo dobrego specjalistę. Pewnie właśnie dzięki temu przetrwałam kryzysy i nie straciłam poczucia własnej wartości, które nie powinno, a z reguły jest uzależnione w naszym przypadku od sukcesów i porażek w leczeniu pacjentów. Wracając, nasze samopoczucie związane z pracą rzutuje na życie osobiste. Tego nie da się w 100% oddzielić.

Czas leci a wymagania rosną

Najnowsza wiedza i zdobywanie nowych umiejętności – wymagamy tego siebie, wymaga tego od nas pracodawca, wymagają tego od nas klienci. Czy zawsze mamy siłę na to, by dawać z siebie 100%? Zdecydowanie nie. Mamy gorsze momenty, doba nie jest z gumy, a możliwości finansowe ograniczone. Często stawiamy poprzeczkę tak wysoko, że nie jesteśmy w stanie do niej doskoczyć. To buduje poczucie winy, które sprawia, że mamy jeszcze mniej energii. Zaczynamy czuć się ze sobą źle. Praca zaczyna nas przerastać, po drodze przydarzają się przypadki kliniczne, którym ciężko sprostać. Zaczynamy się obwiniać, stajemy w miejscu. Zaczynamy mieć nieuzasadnione wrażenie, że jesteśmy kiepskimi lekarkami. Wmawiamy sobie, że to niczego się nie nadajemy. Czy słusznie? Nie sądzę. Z reguły niepotrzebnie sobie dowalamy. Zapominamy, że takie właśnie są uroki medycyny – nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Poza tym, żeby być dobrym specjalistą, trzeba dbać o siebie,

Gdzie się podziały nasze pasje?

Weterynaria to nie wszystko – tekst o takim tytule zdarzyło mi się kiedyś napisać. W idealnym świecie wszystkie realizujemy się w innych dziedzinach niż weterynaria. Dobrze jest, kiedy umiemy robić coś innego niż „tylko” diagnozować i leczyć zwierzęta. Wielu ludzi jak mantrę powtarza, że aby „nie zwariować”, trzeba mieć inną działkę, w której się realizujemy. Obniżenie nastroju? Idź pobiegaj! Zajmij się czymś! – każdy słyszał te złote rady. Łatwo się pisze, lekko mówi. W rzeczywistości najpierw studia, a potem praca są tak wyczerpujące, że jedyne na co mamy siłę, to względne ogarnięcie mieszkania i oglądanie Netflixa. Śpimy za mało, jemy nieregularnie, nie pozwalamy sobie na dłuższe urlopy, nie mamy czasu na odpoczynek, czy swoje zainteresowania – ot, weterynaryjna rzeczywistość. Nasze pasje porzucamy już w trakcie studiów, a marzenia niezwiązane z pracą chowamy głęboko do szuflady.

Lekarko, a kiedy rodzina?

Wiem, że nie wszystkie kobiety chcą mieć dzieci. Prawdopodobnie jednak większość z nas chciałaby założyć rodzinę. Okazuje się jednak, że nie ma dobrego czasu na zajście w ciążę. Nie znam statystyk, ale z rozmów z innymi lekarkami weterynarii wynika, że większość z nich pracuje na umowach śmieciowych. Przy sławnym B2B – nie pracujesz, nie zarabiasz. Przy najniższej krajowej i reszcie dawanej „pod stołem” – zwolnienie lekarskie, a potem macierzyński oznacza znaczące zmniejszenie przychodu do budżetu domowego. Do tego większość właścicieli lecznic ma obecnie problem ze znalezieniem kolejnego pracownika, co oznacza, że w jakiś sposób ciąża oznacza zostawienie pracodawcy „na lodzie”. W efekcie większość lekarek weterynarii, jeśli nie odkłada decyzji o dziecku, to jest zmuszona do pracy niemal przez cały okres ciąży i szybkiego powrotu z macierzyńskiego. Co z faktem, że nasza praca naraża nas na kontakt z czynnikami biologicznymi? W każdej chwili jakieś zwierzę może nas pogryźć, czy zadrapać. Co jeśli wda się zakażenie? Przecież możliwości leczenia kobiet ciężarnych są bardzo ograniczone! A co po urodzeniu dziecka? Każda nadprogramowa godzina poświęcona pracy jest w pewien sposób tą odebraną dzieciom – problem cały czas aktualny.

Problemy osobiste, czyli kropla, która przepełnia kielich

Kłótnie z bliskimi, samotność, choroby najbliższych, nieszczęśliwe wypadki, kłopoty finansowe – lista możliwych obciążeń niezwiązanych z pracą jest długa. Kończąc studia wkraczamy w dorosłe życie. Mamy swój (często nielekki) bagaż doświadczeń, a za każdym rogiem czyha widmo problemów, z którymi mierzy się każdy niezależnie od profesji. Kilka miesięcy temu na forum pytałam swoje koleżanki i kolegów po fachu, czy w związku z obciążeniami w pracy korzystali z pomocy psychoterapeuty, bądź psychiatry. Część z nich przyznało, że mają za sobą psychoterapię, ale temat pracy przewijał się tam tylko raz na jakiś czas. Nie ukrywam, że moim przypadku też tak było. Praca sama w sobie i kwestie, które poruszyłam wyżej nie były głównym powodem mojego leczenia. Ba! Praca była często ucieczką od problemów. Pracoholizm jest kuszącym nałogiem. W weterynarię łatwo uciec i się w niej pogrążyć. Problem zaczyna się wtedy, gdy po kilku latach okazuje się, że w czyimś życiu już nic poza nią nie ma. Zaniedbane relacje usychają, o dawnych pasjach już się nie pamięta, partnerzy odchodzą, a dzieci zaczynają utyskiwać na to, że rodzic ich zaniedbywał. Niektórzy twierdzą, że dla nich weterynaria jest całym światem i nie widzą w tym nic zdrożnego. Z pełną premedytacją poświęcają jej każdą wolną chwilę, wielu z nich staje się uznawanymi w środowisku i wśród klientów specjalistami prowadzą dobrze prosperujące lecznice. Pytanie brzmi: jakim kosztem?

Pomoc dobrego specjalisty do podstawa

Psychoterapia prowadzona z głową jest na wagę złota – na tym zdaniu mogłabym zakończyć ten akapit. Okazuje się jednak, że niby wszyscy o tym wiedzą, a udanie się do psychoterapeuty to już nie wstyd, a tak ciężko nam samym spojrzeć na siebie z boku i jasno stwierdzić: potrzebuję pomocy. Ba! Od chęci znalezienia specjalisty do umówienia się na pierwszą wizytę wiedzie często długa, pełna zakrętów droga. Mija czas, jest coraz gorzej, poczucie beznadziei pogłębia się. Docieramy na skraj, chcemy wszystko rzucić w cholerę, a jak już doczłapiemy się do gabinetu psychoterapeuty, to okazuje się, że a) warto udać się jeszcze do psychiatry; b) praca nad sobą dopiero się zaczyna i nikt nie ma zamiaru dawać nam gotowych odpowiedzi na nurtujące nas pytania; c) psychoterapia, która pomogła wcale nie musi być tą ostatnią, nie ma gwarancji, że historia się nie powtórzy. Wypalenia zawodowego nie przechodzi się tylko raz. Cały czas w uszach mam słowa kolegów po fachu, którzy na utyskiwania młodszych lekarzy o wypaleniu zawodowym reagują niezmiennie „nie pierwsze, nie ostatnie”. Tylko codzienne ustalanie priorytetów i pamiętanie o sobie samym może uchronić nas przed weterynaryjną dezercją. Czy warto walczyć? Wydaje mi się, że tak. Nasz zawód jest piękny, ale wymagający. Daje nam poczucie sensu, ale chyba musimy pogodzić się z tym, że spalanie się jest nieodłącznym elementem życia lekarza weterynarii. Cała sztuka polega na tym, by nie doprowadzić do całkowitego wypalenia. Dopóki iskierka się tli, dopóty jest nadzieja, że po odpoczynku i przy odpowiedniej pomocy większość z nas wytrwa w tym zawodzie na długie lata.

Czy warto jeździć na kongresy?

Kilka paneli, ciekawi wykładowcy, różnorodne stoiska firm i organizacji, duża ilość uczestników – tak wyglądają kongresy. Przez wiele lat jeździłam na tego typu wydarzenia. Związane one były w 100% z branżą weterynaryjną. Nie miałam porównania i choć wiedziałam o innych inicjatywach, to zawsze brakowało czasu i energii na angażowanie się “po pracy” w coś innego. We wrześniu skusiłam się wydarzenie teoretycznie nie związane z weterynarią. Wybrałam się na XI Kongres Kobiet, który bardzo mi się podobał. Dobrą decyzją był również wyjazd na tegoroczny Kongres Polskiego Stowarzyszenia Lekarzy Małych Zwierząt, któremu po nie do końca udanej edycji z 2018 roku postanowiłam dać drugą szansę.

Na pytanie, czy warto odpowiadam niezmiennie – oczywiście, że tak! Warto jednak zastanowić się po co tam jedziemy. Uważam, że jest kilka istotnych powodów:

Pierwszym z nich jest czerpanie inspiracji. Zarówno z Kongresu PSLWMZ, jak i z Kongresu Kobiet wyjechałam pełna energii i pomysłów. To właśnie na takich wydarzeniach można poznać efekty długoletniej, godnej podziwu pracy prelegentów. Niezależnie od tego jakiej dziedziny dotyczy dane wydarzenie, to jedziemy tam, by dowiedzieć się czegoś nowego. Chcemy dostać kopa do działania. Obserwujemy i słuchamy ludzi, którzy pomimo przeciwności “coś robią” i realizują się w swojej pracy. Dla mnie każda taka okazja do poznania pasjonatów jest bezcenna. Lubię chłonąć dobrą energię. To mi pomaga w mobilizowaniu się do stałej pracy nad sobą.

Głównym celem każdego wydarzenia naukowego jest umożliwienie uczestnikom zdobywania wiedzy. Osobiście uważam, że słuchanie wykładów osób z większym doświadczeniem jest niemal konieczne. Do tego dochodzi możliwość zadawania pytań, ktorej nie ma w przypadku siedzenia w domu nad artykułami i książkami. W przypadku weterynarii warto chodzić na wykłady zarówno na temat jednostek chorobowych spotykanych niemal codziennie w praktyce, jak i chorób rzadkich. W pierwszym przypadku zawsze jest szansa na uaktualnienie swojej wiedzy i dopracowanie schematów leczenia. W drugim jest to okazja do poznania jednostek chorobowych, których istnienia powinniśmy być świadomi przechodząc przez proces diagnostyczny.

Jak ma się zdobywanie wiedzy do Kongresu Kobiet? Dla mnie było to wydarzenie o charakterze społecznym. Dzięki niemu mogłam dowiedzieć się, co aktualnie jest żywym tematem w debacie publicznej. Poznałam i słuchałam kobiet, które aktywnie działają na rzecz poprawy naszej sytuacji w Polsce. Nie bez znaczenia był również fakt, że w tym roku jeden panel w całości poświęcony był prawom zwierząt. Dziewczyny statystycznie wykazują się większą empatią, którą ogarniają nie tylko ludzi, ale również zwierzęta, a przecież pomagać czworonogom może jednak każdy bez względu na wykształcenie. Nie trzeba być lekarką weterynarii. Ba! Nasze działania na rzecz zwierząt wręcz wymagają zaangażowania osób spoza weterynarii, którym zależy na dobrobycie zwierząt! To właśnie oni przyjeżdżają do gabinetów z naszymi pacjentami. Gdyby nie oni, nie byłoby nas.

Wracając do tematu konferencji, udane uczestnictwo w takim wydarzeniu daje sprawia, że czujemy się częścią wspólnoty, co przeciwdziała poczuciu osamotnienia. Spotykamy tam nie tylko swoich znajomych, ale przede wszystkim poznajemy nowych, potencjalnie ciekawych ludzi. Oczywistym jest, że relacje międzyludzkie są ważne. Będąc lekarką weterynarii uważam, że rola możliwości podzielenia się swoimi doświadczeniami jest niepodważalna. Sprawia, że człowiek nie przejmuje się tak bardzo patowymi sytuacjami w pracy, bo wie, że zdarzają się one wszędzie. Z kolei na Kongresie Kobiet mogłam spotkać ludzi, którzy wyznają bliskie mi wartości. Odnalezienie takiej przestrzeni w polskiej rzeczywistości było dla mnie bardzo ważnym momentem. Wspomnienia z Warszawy do dziś sprawiają, że chce mi się działać na rzecz poprawy sytuacji w tym kraju.

Inspiracje, najnowsza wiedza, spotkanie – to trzy elementy dobrego kongresu. Warto się pofatygować, warto słuchać wykładów choćby po to, by dowiedzieć się jednej nowej rzeczy. Warto rozmawiać z innymi uczestnikami takich wydarzeń choćby po to, by nawiązać jedną wartościową znajomość. Warto zacieśniać relacje już istniejące – w końcu na co dzień tak trudno nam czasem zadzwonić do siebie, by utrzymywać kontakt z ważnymi dla nas ludźmi. Praca, dom, zainteresowania – często doba jest za krótka. Dobrze się czasem wyrwać, by poprzebywać z ludźmi, którzy, podobnie jak my, stawiają na poprawę jakości życia zwierząt i ludzi. Świadomy człowiek nie chce przespać swojego życia. Warto otaczać się ludźmi, którzy nie poddają się i działają. Spotykamy się po to, by tym przesiąknąć. Wyzwanie zaczyna się po powrocie do domu i do pracy. Cały pic polega na tym, żeby co ciekawsze pomysły zacząć wdrażać, wiedzę wykorzystywać i starać się utrzymywać relacje przez cały rok. Łatwo się mówi. Nie zawsze się udaje. Warto jednak próbować.

Najważniejszy jest człowiek

Wbrew pozorom w weterynarii to nie zwierzęta stoją na pierwszym miejscu. Oczywiście staram się je leczyć najlepiej jak potrafię, ale nie robię tego tylko dla nich. Ze swojej wiedzy korzystam by pomóc opiekunom, którzy często są niesamowicie przywiązani do swoich zwierząt. Rozumiem to. Też tak miałam i mam. Mój koń i pies to moi przyjaciele. Dwa kochane przeze mnie zwierzęta już pożegnałam, przez co dziś łza kręci mi się w oku. Moje zwierzęta stanowią ważną część mojego życia. To spory kawałek mojego serca. Kocham je i fascynują mnie. Staram się zrozumieć ich zachowania i zapewnić możliwie najlepsze warunki życia.

Idea pomagania zwierzętom jest czymś ważnym. Piękne jest również to, że codziennie w mojej pracy spotykam ludzi, którzy troszczą się o nie i są wrażliwi na ich cierpienie. Miewałam takich klientów, którzy zawalali pracę przyjeżdżając do lecznicy, takich, którzy wydawali na leczenie ostatni grosz, takich, którzy nie umieli ukryć emocji, kiedy z ich zwierzęciem działo się coś złego. Kiedy się poświęcam, to głównie dla nich. Dla takich osób nie przeszkadzają mi nadgodziny. Dla nich robię rzeczy wykraczające poza zakres moich obowiązków. Dla nich często rezygnuję z wolnych weekendów, jadąc na kolejne szkolenie. Dla nich przeczesuję literaturę. Dla nich dzwonię do znajomych z branży i konsultuję przypadki.

Robię to dla wrażliwych, pełnych empatii ludzi, których nie chcę zawieść. Oprócz leczenia ich zwierząt, staram się ich uważnie słuchać i być wsparciem. Jestem z siebie dumna i bardzo zobowiązana, gdy widzę jak moi klienci obdarzają mnie zaufaniem. Każda głęboka relacja na linii opiekun-lekarz, którą od rozpoczęcia pracy w zawodzie udało mi się nawiązać, jest dla mnie niesamowicie cenna. W pamięci na zawsze pozostaną twarze i pyszczki, nazwiska i imiona, śmiech i łzy. Medycyna weterynaryjna to nie tylko słupki i zarabianie pieniędzy. To nie siedzenie przed komputerem. To nie tylko analizowanie objawów i wyciąganie wniosków z wyników badań. To kontakt z ludźmi i ich zwierzętami.

Bycie lekarzem weterynarii to też przynależność do niesamowitej grupy społecznej. Wśród swoich znajomych coraz więcej mam koleżanek i kolegów po fachu, którzy są prawdziwymi pasjonatami. Prawda jest taka, że gdyby nie oni, to prawdopodobnie zrezygnowałabym z tej pracy. Nie podołałabym bez tych, z którymi pracowałam w tej samej placówce. Nie umiałabym pomóc najcięższym pacjentom, gdyby nie ci, którzy odbierają moje telefony i odpowiadają nawet na najgłupsze pytania. Nie rozwijałabym się, gdyby nie ambitni lekarze weterynarii, którym chce się pisać artykuły, przygotowywać po nocach wykłady i warsztaty.

Najważniejsi są ludzie. To oni sprawiają, że nawet wtedy, kiedy jestem bardzo zmęczona i nie mam ochoty rano zwlec się z łóżka, to wieczorem nie żałuję, że pokonałam niechęć. Cieszę się, że moje funkcjonowanie w przestrzeni weterynaryjnej nie ogranicza się tylko leczenia zwierząt. W tym roku zaczęłam współorganizować szkolenia weterynaryjne i w następnych latach planuję to kontynuować. Dlaczego? Bardzo lubię rozmawiać z wykładowcami, właścicielami placówek weterynaryjnych i uczestnikami szkoleń. Bycie współtwórcą twórczych wydarzeń daje mi ogromną satysfakcję.

Nie odcinam się również od uczelni. Już za kilka dni wygłoszę swój pierwszy wykład dla studentów w Olsztynie (tu link do wydarzenia), na którym postaram się opowiedzieć trochę o tym jak ważne być częścią weterynaryjnej społeczności. Będzie o pomaganiu sobie nawzajem, byciu wsparciem zarówno w kwestiach merytorycznych, jak i emocjonalnych. Chcę poruszyć ten temat, bo uważam, że przekonanie o tym, że „nie jestem sam(a)” jest kluczowe w wytrwaniu w naszym niesamowitym, ale bardzo trudnym zawodzie. Bycie razem daje nam siłę do walki i pomaga unieść ciążącą na nas odpowiedzialność. Możliwość porozmawiania z kimś, kto okaże zrozumienie w weterynaryjnych sytuacjach podbramkowych jest bezcenna. 

Czy przekraczamy swoje kompetencje?

Wolontariaty przed rozpoczęciem studiów, niemal sześć lat na uczelni, dwa lata w zawodzie. Setki, jeśli już nie tysiące godzin w przychodniach, lecznicach i klinikach weterynaryjnych. Dziesiątki konferencji, kilka szkoleń praktycznych. Jakie mam kompetencje? Co potrafię? Czego nie? Czy jestem w stanie sprostać oczekiwaniom klientów i pracodawców? Czy jestem już samodzielny? Co zrobię, kiedy coś się nie uda? Jak się wybronię? Te pytania pojawiają się nieustannie w głowach wielu lekarek i lekarzy weterynarii. Są obawy. Strach paraliżuje. Są trzęsące się ręce, kolejna kawa, setny artykuł, następna książka. Wątpliwości.

Z drugiej strony, jest wielu takich, którzy szarżują. Nie są przygotowani, nie mają wiedzy, nie posiadają wystarczających umiejętności, a podejmują się bardzo skomplikowanych zadań. Statystki pokazują, że ten problem dotyczy w głównie mężczyzn. Oczywiście nie uważam, że kobiety nie podejmują działań przekraczających ich kompetencje, jednak z moich obserwacji, przeczytanej literatury i niezliczonych rozmów z koleżankami i kolegami po fachu wynika, że zaobserwowana przez badaczy tendencja ma się dobrze i na ten moment nic nie wskazuje na to, żeby się zmieniła. Przedstawiciele płci męskiej mają większe skłonności do podejmowania ryzyka.

Problem jest poważny. Niestety w naszym kraju wiele spraw nie jest uregulowanych. Ukończenie weterynarii, rejestracja w Izbie Lekarsko-Weterynaryjnej i comiesięczne opłacanie składek daje nam prawo do wykonywania zawodu. Są specjalizacje, które teoretycznie można zacząć dopiero po dwóch latach pracy w zawodzie. Na rynku roi się też od różnych wydarzeń o charakterze edukacyjnym. Są konferencje, kongresy, warsztaty praktyczne. Dlaczego jest ich coraz więcej? Pewnie dlatego, że w trakcie studiów przedmioty kliniczne na wielu uczelniach traktowane są po macoszemu lub ilość godzin w programie zwyczajnie nie daje wykładowcom możliwości rzetelnego przygotowania lekarzy do pracy w zawodzie.

O wdrożeniu systemu, w którym studenci weterynarii będą specjalizowali się w konkretnych kierunkach mówi się już od kilkunastu lat. Od kilku zastanawiamy się, jak uregulować kształcenie techników weterynarii. Są to kwestie skomplikowane i trudne. Wymagają wysiłku i odwagi! Niestety pracowników uczelni wyższych przerażają zmiany. Dlaczego? Może się okazać, że trzeba będzie znów ruszyć do książek i prześledzić najnowsze publikacje. I dobrze! Czas wykonać pierwsze kroki. Trzeba się ruszyć! Nie może być tak, że ciężar kształcenia młodych spada na lekarki i lekarzy weterynarii, którzy nie do końca odnajdują się w roli nauczycieli i mentorów. Nic dziwnego, że to rodzi frustracje.

Ciekawym rozwiązaniem mógłby być również obowiązkowy staż, który każdy absolwent powinien przejść po ukończeniu studiów. Nie mam tu na myśli formuły, która jest praktykowana obecnie. Na ten moment przysługuje nam staż z urzędu pracy, którego jakość nie jest w żaden sposób weryfikowana. W efekcie młodzi lekarze po roku praktyki często nie uzyskują wiedzy i umiejętności, których od nich oczekujemy. Może warto by było wprowadzić egzamin praktyczny i teoretyczny po obowiązkowym stażu? Uważam, że dopiero na jego podstawie powinno być wydawane prawo do wykonywania zawodu.

Obowiązkiem lekarzy weterynarii, wynikającym jasno z Kodeksu Etyki, jest stałe dokształcanie się. Nie może być jednak tak, że jest ono tylko na papierze. Co nam po kursach, jeśli na niewielu z nich odbywają się zaliczenia? Są, niestety tylko nieliczne, wydarzenia organizowane w Polsce, z których certyfikat można otrzymać tylko po wypełnieniu testu. Uważam, że weryfikacja zdobytej wiedzy powinna być normą. Ba! Taki test nie musi odbywać się online. Może być uwzględniony w programie konferencji, czy warsztatów. Wiem, że to są bardzo niepopularne pomysły. Uważam jednak, że wydarzenia naukowe to nie imprezy. Jeśli ktoś ma wywieszone na ścianie certyfikaty o ukończonych szkoleniach, to one powinny przedstawiać większą wartość niż obecnie.

Być może moje pomysły są utopijne. Uważam jednak, że warto szukać rozwiązań, a nie tylko narzekać. Warto działać. Wszystko po to, żeby starać się zminimalizować ryzyko przekraczania kompetencji zarówno wśród młodszych, jak i starszych lekarzy. Medycyna weterynaryjna stale się rozwija, powinniśmy śledzić najnowsze doniesienia. Oczywiście nie chcę tu umniejszać kompetencji lekarzy z kilkuletnim stażem. To oczywiste, że w naszej branży jest wiele młodych osób, które na poziomie merytorycznym biją na głowę starszych lekarzy, którzy nie czytają, nie jeżdżą na konferencje – krótko mówiąc, nie dokształcają się. Oczywiście mają oni coś, czego my młodzi nie mamy. Jest to doświadczenie. Z tego względu powinniśmy działać wspólnie i szanować siebie nawzajem. Tylko w ten sposób możemy wspólnie wprowadzać zmiany.

Być może lepiej, a pewnie nieco inaczej porusza podobne kwestie Christian Unge w książce Jeżeli będę miał zły dzień, ktoś dziś umrze. Ten szwedzki lekarz medycyny napisał w niej:

„Według tak zwanego efektu Dunninga-Krugera osoby niewykwalifikowane mają tendencję do przeceniania swoich umiejętności, podczas gdy osoby o wysokich kwalifikacjach wykazują skłonność do ich zaniżania. Ten drugi fenomen wynika z tego, że osoba kompetentna sądzi, iż to, co jest łatwe dla niej, jest równie łatwe dla innych.

Uważam, że lekarze nie potrafią dobrze ocenić własnych możliwości. Oczywiście da się tu zaobserwować duże zróżnicowanie, niektórych lekarzy cechuje solidna doza pokory wobec trudności, jakie potrafi sprawiać ta praca. Być może jest to powiązane z charakterem zawodu – trudno dostać się na studia medyczne, profesja lekarza przyciąga ludzi o wysokich aspiracjach i lubiące rywalizację. Pracuje się ciężko, zachowując pozory, że wszystko jest pod kontrolą – niezależnie od tego, czy rzeczywiście ma się tę kontrolę, czy też nie.

Nie wiem, jak wytłumaczyć to zjawisko. Z pewnością istnieje wiele możliwych odpowiedzi. Wydaje mi się jednak, że ważną cechą, którą ma niewielu lekarzy – i to właśnie ci z reguły bywają najbardziej cenieni – jest to, że od czasu do czasu na porannym zebraniu wstają i mówią:

– Postąpiłem źle. Zrobiłem, co mogłem i najlepiej jak potrafiłem w warunkach, które były tamtego dnia. Ale teraz, z perspektywy czasu, wiem, że się pomyliłem. O tej pomyłce chcę wam opowiedzieć, żebyście nie popełnili tego samego błędu co ja.

Mówiąc prościej: następnym razem pomyśl na głos, jeżeli się wahasz i sądzisz, że najlepiej będzie przemilczeć swoje wątpliwości. Twoje myśli wcale nie są takie naiwne, jak ci się wydaje.”

Nigdy nie przestanę kochać Warmii i Mazur

Pasja, fascynacja, zakochanie. Wszystko zaczęło się… Nie. Nie wiem dokładnie kiedy. A może jednak? Ta historia zaczęła się w Olsztynie, a potem przeniosła do Ostródy. Niejednokrotnie podkreślałam, jak dobrze mi na Warmii i Mazurach. Tu się wychowałam. Tu są moje korzenie. Kocham ten region miłością trudną, niekiedy nawet niewdzięczną. Po studiach wróciłam do rodzinnego miasta. Z powrotem zamieszkałam w Ostródzie – jako jedna z nielicznych. Ostatnie dwa lata spędziłam intensywnie pracując, bo uciekałam od… samotności. Oczywiście tu nie zawsze jest szaro i buro. Moje miasto latem rozkwita. Przyjeżdżają turyści, jest sporo wydarzeń kulturalnych, klienci też bardziej zróżnicowani. Pod koniec sierpnia człowiek ma dosyć, ale potem przychodzi znany nam wszystkim okres „po sezonie”. Przychodzi marazm. Nuda. Osamotnienie. Dni stają się krótsze, a wieczory ciężko wypełnić. Człowiek mimowolnie zaczyna rozmyślać o ucieczce. Tylko dokąd? Po co? Czy to coś zmieni? Czy warto zostawiać to, co znane i bezpieczne? Czy zostawiać tych nielicznych ludzi, z którymi udało się czasami ponadawać na podobnych falach?

Boję się zmian. Oczywiście uwielbiam jeździć po Polsce, ale kocham te mniejsze i większe powroty. Podobało mi się Trójmiasto, lubię Warszawę, dobrze mi było w Poznaniu, a dla Wrocławia już dawno straciłam głowę. Chciałam tam studiować, ale nie wyszło. Dostałam się do Olsztyna, ale w międzyczasie zdarzały mi się wycieczki na Dolny Śląsk. Między innymi tam zobaczyłam, jak powinno się robić konferencje dla studentów. Kilka lat później miałam okazję odwiedzić Myślenice. Był to pięciodniowy kurs ultrasonografii, który stał się nie tylko początkiem mojej przygody z diagnostyką obrazową, ale również kontynuacją rozpoczętego kilka lat wcześniej zgłębiania historii polskiej myśli filozoficznej. Właśnie tam, pod Krakowem, dotknęłam korzeni. Nie ja jedna. Mogę chyba powiedzieć, że tam niemal „wszystko się zaczęło”.

Potem były kolejne wycieczki na Dolny Śląsk. Tamtejsi lekarze pokazali mi, co znaczy być weterynaryjnym pasjonatem. Za każdym razem wracałam w rodzinne strony totalnie zafascynowana. Południe ma w sobie to „coś”. Pełno tam ludzi o otwartych umysłach, z którymi często łatwiej mi się dogadać. Jest jakoś tak inaczej. Czuć odrobinę inną Polskę. Niby te same problemy. Wszędzie jest „nasza” mentalność, a jednak trochę inna. Są możliwości, o których ludzie na Warmii marzą i… oczywiście powoli doganiają zachodnio-południową Polskę. Problem polega na tym, że zbyt wolno! Powoli mam dość bycia koniem pociągowym. Chciałabym bardzo, żeby ktoś pomógł mi. Powoli mam dość wiecznej pracy u podstaw. Ile można? Jak długo dam radę walczyć z warmińsko-mazurską mentalnością? Nie wiem. Jestem zmęczona.

Mazury Zachodnie, czyli Ostróda oraz Warmia, czyli Olsztyn – mój dom. Moje miejsca. Uniwersytetowi Warmińsko-Mazurskiemu zawdzięczam swoje wykształcenie, które zostało poszerzone o (niedokończony) kurs filozofii. Rozpoczęcie drugiego kierunku, było możliwe głównie przez wzgląd na rozmieszczenie wydziałów. Wydział Medycyny Weterynaryjnej i Wydział Humanistyczny znajdują się w tej samej części Kortowa. Dzięki temu udało się połączyć plany zajęć. Jakoś to godziłam. Biegałam to jedną, to w drugą stronę. Czasami zdawałam kilka kolokwiów dziennie. Byłam szczęśliwa. Byłam zafascynowana. Z powrotem odnalazłam siebie. Dzięki temu, że uprawiałam to, co kiedyś nazwałam umysłowym płodozmianem, odetchnęłam. Przeskakiwałam z literatury filozoficznej na weterynaryjną. Uwielbiałam to! Oczywiście moi znajomi byli zdziwieni tym wyborem. Pukali się w głowę. Od wielu słyszałam „że Ci się jeszcze chce!”. Chciało mi się. Dalej mi się chce. Cenię swoje „humanistyczne ciągoty”.

W szufladzie cały czas leżą pomysły sprzed kilku lat. Może czas je odkopać? Dlaczego nie? Na ten moment nieśmiało przenoszę się do Olsztyna, choć moje serce coraz mocniej bije, gdy myślę o Śląsku. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Uwielbiam przecież podróże po Polsce. Lubię być „to tu, to tam”, ale dobrze jest mieć coś w rodzaju domu. Jakąś przystań. Miejsce, do którego się wraca. W Ostródzie mam rodzinę. Tu zawsze mi pomogą. Tu mam dach nad głową. Tu ludzie znają mnie na wylot. Być może muszę na jakiś czas wylecieć z rodzinnego gniazdka, żeby docenić i zatęsknić. Może wyjadę na kilka miesięcy, może na lata, a może… na zawsze? Kto wie. W Ostródzie są wspomnienia. Tu byli ludzie, których oczami wyobraźni cały czas widzę na ulicach rodzinnego miasta. Mam ogromny sentyment do tego miejsca. Nigdy nie przestanę go kochać.

Zdejmuję klapki z oczu

Wolontariat w lecznicy, wolny słuchacz specjalizacji w chorobach koni, studia weterynaryjne, kurs groomingu, a potem ponad 2 lata praktyki w zawodzie. W międzyczasie udział w licznych konferencjach i kilku bardzo dobrych szkoleniach – tak w skrócie można przedstawić moje doświadczenie. Specjalnie zachowałam chronologię. Wychowałam się w lecznicy dla zwierząt. Tak właśnie wygląda moje weterynaryjne CV. Dlaczego tak? Pewnie dlatego, że miałam wszystko, co chciałam. Robiłam oczka jak kot ze Shrek’a i dostawałam. Byłam (a może jestem?) rozpieszczona jak szewski bicz. W moim domu na książkach, nauce i sporcie nigdy się nie oszczędzało. Nie kupowało się za to zbyt wielu akcesoriów do makijażu. Ubrania? Może drogie, ale porządne. Na lata. Do tej pory mam w swojej szafie takie z liceum, bo dzięki wgranej do łba potrzebie bycia zdrowym nie mam zbyt dużych wahań masy ciała. Do tego zawsze byłam kumata. Czerwony pasek? Żaden problem. Na studiach było trudniej. Też norma. Przetrwałam i skończyłam wyśniony w podstawówce kierunek, który nieźle dał mi w kość. Po odebraniu prawa do wykonywania zawodu uważałam, że do niczego się nie nadaję. Bałam się odpowiedzialności, bałam się pacjentów, bałam się zawieść. Zrobiłam nawet praktyki w rzeźni, bo chciałam mieć plan B. Efekt? Od ponad roku nie jem mięsa.

2 lata temu dostałam etat w lecznicy. Pisałam już tu o tym, że proces usamodzielniania się był stopniowy. Naturalny! Pierwsze samodzielne dyżury odbyłam pod koniec 2017 roku. Dość często korzystałam z „telefonu do przyjaciela”. Całe szczęście koleżanki i kolega po fachu pomagali mi o każdej porze dnia i nocy. Jestem im bardzo wdzięczna za to wsparcie i wiem, że sama też będę w przyszłości dzieliła się swoim doświadczeniem z lekarzami o krótszym stażu. Nie umiem inaczej. Uwielbiam przekazywać wiedzę. Cieszyło mnie to w tym roku, kiedy zatrudniliśmy nową osobę. Właśnie wtedy zaczynało się lato, turyści, wymagający klienci z „Wielkiej Warszawy”. Nagle okazało się, że wiem więcej niż się po sobie spodziewałam. Skrytki z głęboko schowaną wiedzą otwierały się coraz szybciej. Coraz lepiej kojarzyłam fakty, miałam coraz dłuższą diagnostykę różnicową, coraz chętniej i pewniej sięgałam po badania dodatkowe. Kompletnie nie mam pojęcia, kiedy to się stało! Magia? Nie sądzę. To moja ciężka praca. To weekendy spędzone na konferencjach, to dyżury nocne, to przyjmowanie pacjentów na najwyższym poziomie, na jaki było mnie stać.

Od samego początku się ceniłam. Robiłam trochę na swoim, bo u mamy, więc zdarzało się, że wizyty u mnie sięgały setek złotych. Od samego początku! Nie była to dla mnie komfortowa sytuacja, ale pamiętałam o słupkach. My, kobiety z branży medycznej, mamy takie rozterki. Nie wierzymy w siebie, nie cenimy się, zbyt nisko oceniamy swoje kompetencje. Jesteśmy nauczone, że skromność to cnota. Przecież nie wolno zadzierać nosa! No niby nie, ale jeśli się nie wyprostujesz i nie staniesz pewnie obok mężczyzny, to nie dostaniesz podobnej pensji. Na rynku pracy nie ma litości. Pracownik musi na siebie zarobić. Jeśli boi się cenić, to nie zarobi. Zaraz… Zaraz ktoś powie, że w tej pracy liczy się powołanie. Prawdziwy lekarz oddaje się swoim pacjentom bez reszty! On służy pomocą! Cóż. Służbą nie zapewnisz dobrego startu swojemu dziecku, nie zadbasz o siebie, a do tego zaniedbasz swojego partnera. Pewnie dlatego większość lekarek zachodzi w ciążę późno albo wcale, a jeśli już idą na urlop macierzyński, to bardzo ciężko im wrócić, bo rozwój medycyny weterynaryjnej w Polsce zachodzi w zawrotnym tempie. Skąd to znam? Cóż. Może… Z własnego doświadczenia? Patrzę na rocznik ‘93, który w tym roku opanował branżę ślubną. Spoglądam na moje rówieśnice, które rodzą dzieci. I co robię? Zastanawiam się nad sobą. Myślę… co poszło nie tak? Przecież zawsze miałam instynkt macierzyński! Kocham dzieci! Chciałabym mieć rodzinę! Dlaczego nie wyszło? Co się stało? Odpowiedź jest prosta. Nie miałam siły i czasu na utrzymanie relacji na zadowalającym mnie poziomie.

Czy jestem perfekcjonistką? Może trochę. Pracoholikiem? Nie chcę. Praktykiem? Pełną gębą. Managerem? Nie wiem, trochę mam dość. Naukowcem? Chciałabym bardzo. Mam dużo pomysłów. Za dużo jak na jedną osobę! Dorastam do delegowania zadań, bo nie mogę być przecież w kilku miejscach naraz. Robię przestrzeń dla nowej, ważnej osoby w moim życiu i cholernie mi z tym dobrze! Z dziewczynki niepostrzeżenie zmieniłam się w kobietę. Nie wiem, kiedy to się stało. Nie wiem jak. Mam 28 lat. Według polskiego prawa od 10 lat jestem dorosła i mam bagaż doświadczeń, którym mogłabym „obdarować” kilka kobiet. Nie ja jedna. Jest nas sporo. Dziesiątki, setki, tysiące w skali kraju. My, kobiety z branży medycznej, mamy bardzo podobne problemy. My, ludzie z branży medycznej, staramy się ciągnąć ten wózek, ale on się wydaje zbyt ciężki. My, ludzie z wykształceniem wyższym w Polsce, chcemy szacunku. Nie mamy sił. Wsłuchajcie się w nasz głos. My już długo nie pociągniemy. Zachrypniemy. Pochorujemy się. Uciekniemy. I co wtedy? Kto zostanie? Szkolenie ludzi trwa latami. Nie marnujmy wykształconego pokolenia. To my dbamy o tych mniej wykształconych. To my nie śpimy po nocach, bo zależy nam na tym, żeby lasy nie płonęły; żeby ludzie nie chodzili głodni; żebyśmy byli zdrowi na ciele i umyśle, żebyśmy żyli w pokoju. Już kończę. Jeszcze moment. Kilka dni temu myślałam, że nie mam wstępu i zakończenia. Życie jednak napisało końcówkę tego „strumienia świadomości” lepiej ode mnie. Odchodzę z Ostródy. Złożyłam wypowiedzenie. Co dalej? To na ten moment to trochę moja tajemnica, ale pewnie niedługo Wam powiem. Część z Was wie. Sama rozpuściłam te „plotki”. Niech się niesie. Szanuję mojego pracodawcę. To nie jest z dnia na dzień. Do tej decyzji dojrzewałam kilkanaście lat. Pora wyfrunąć z gniazda. Dobra wiadomość jest taka, że zostaję w Polsce. Jestem tu potrzebna.

Weterynaryjne zespoły

Wszyscy gramy do jednej bramki! – wykrzykuję raz po raz. Branża weterynaryjna w Polsce przechodzi okres rozkwitu i dynamicznego rozwoju. Można narzekać, że pracujemy za dużo. Niby niepotrzebnie działamy nie na sto, ale nawet na dwieście procent. Polak potrafi.

Umiemy się poświęcić. Wiemy, co znaczy nie spać. Kolejne szkolenia wyrastają, jak grzyby po deszczu. Mało nam. Chcemy więcej. Kochamy to. Zatracamy się w tym. To źle? Pozwólmy ludziom robić to, czemu oddają całe serce. Pozwólmy im na nadawanie sensu swojej egzystencji. Każdy dorosły człowiek ma prawo do samodzielnego podejmowania decyzji.

Jest tylko jedna prośba. Nie niszczmy siebie nawzajem. Niech rozdmuchana grywalizacja wyląduje w koszu. Nie trzeba być najlepszym, najszybszym, najskuteczniejszym lekarzem. Właściwie to tego nie da się zrobić. Nasza izba zabrania używania takich sformułowań w promowaniu weterynaryjnych placówek. Przypadek? Nie sądzę.

Z drugiej strony… Ktoś nie chce pracować ponad siły? Nie musi. Ilość godzin pracy można zmniejszyć. Można znaleźć sobie dodatkowe zajęcie (pracę znaczy się) albo… zrobić przerwę. Rezygnacja nie jest aktem słabości, a dojrzałą decyzją. Warto czasem „ze sceny zejść”. Po co? Żeby nagrać kolejną płytę!

I tak… W zakładach leczniczych dla zwierząt mamy przecież zespoły. Mamy oficjalne i… te mniej oficjalne koncerty. Mamy swoje imprezy. Kółka wzajemnej adoracji też są! Wiadomo! Jest kultura wysoka, ale jest też rock’n’roll! Jedni kochają poezję śpiewaną, inni Metallicę. Są gusta i guściki. Każda placówka jest na swój sposób wyjątkowa. Tworzą ją ludzie, którzy nie są „głupimi weteryniarzami”.

Jesteśmy bandą z branży medycznej. Wielu z nas to chodzące encyklopedie czasem nieświadome ogromu posiadanej wiedzy. Dobry lekarz nie powie, że jest zajebisty. Dlaczego? Im wyżej poprzeczka, tym więcej nieudanych prób. Czasem coś nie zatrybi. Są jednak tacy, którzy pomimo porażek na próbach i koncertach, grają dalej. Nie poddają się. Należy im się szacunek.

Są takie osoby, które na zawsze zapiszą się w historii polskiej weterynarii. Teraz tworzymy historię pierwszej połowy XXI wieku. Które nazwiska zostaną zapamiętane? Czy to ważne? To zależy. Zależy ode mnie. Zależy od Ciebie. Zależy od nas. Zależy od systemu edukacji. Właśnie tu i teraz dzieją się rzeczy ważne – zarówno dla jednostek, jak i dla ogółu. Jednostkami są lekarze weterynarii. Co jest ogółem? Co jest ponad? Kim jesteśmy? Ciągniemy medycynę do przodu. Nie tylko tę weterynaryjną.

Dwa bieguny

Nadszedł ten moment. Przyszedł czas, by o tym napisać. Moja poniedziałkowa „kawka z bąbelkiem” była zapowiedzią tego tekstu. To nie jest tak, że się do czegoś przyznaję. Przecież takich jak ja jest sporo. Cierpię na chorobę, która nie zniknie już nigdy.

Uczę się nią żyć od… No właśnie. Chyba już od okresu dojrzewania. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, wyraźniej widzę swoje górki i dołki, które amplitudę zawsze miały wyższą niż przeciętną. Pierwsza wizyta u psychologa? Miałam wtedy lat 19 i po maturze uciekałam z domu. Pisałam Wam o tym, że nie nie zawsze chciałam iść na weterynarię. Po zdaniu egzaminu dojrzałości zamarzyła mi się kariera sportowca. Chciałam jeździć konno! Mądrzejsi przekonali mnie do trzymania wymyślonego przez nią kursu. Nie pozwolili mi zboczyć. Powiedzieli, że na sportowego konia będę musiała sobie zarobić. Dziękuję im za to.

Oczywiście konie nie zniknęły. One cały czas były. Przez całe studia, w każdej wolnej chwili, uciekałam do stajni. Mieliśmy wtedy dwa konie. Na trzecim roku odeszła ode mnie Alaska – przepiękna klacz, która nauczyła mnie podstaw ujeżdżenia. Gdy o tym piszę, oczy zachodzą mi mgłą, a łzy powoli zbierają się w kącikach. Dlaczego? Kochałam tego konia całym swym małym serduchem! A ona umarła w nocy. Nagle. Bez uprzedzenia. Całe szczęście został nie mniej zrozpaczony Apacz, który dziś jest tzw. koniem profesorem. Komanczo W (tak ma w papierach!) jest statecznym, mądrym wałachem. Stanowimy dziś zabawny gniadosrokaty duet.

Kolejny ważny epizod? 2015 rok. Wtedy był inny blog. Pisałam jako „Pleszka”. Byłam nieopierzoną studentką weterynarii, która… chciała rzucić studia medyczne dla filozofii. Ludzie pukali się w głowę. Dziwili się. Nie rozumieli. Do tego sypnęło mi się życie osobiste. Zaczęłam chorować. Miałam potworne nerwobóle. Studiując weterynarię i robiąc 2 lata filozofii jednocześnie, bez wsparcia partnera, będąc do tego w relacji, którą łagodnie mówiąc, można nazwać toksyczną, coś we mnie pękło. Wylądowałam na leczeniu zamkniętym.

Właśnie w 2015 roku dostałam tę łatkę lub, jak kto woli, diagnozę: dwubiegunówka, a dokładniej choroba afektywna dwubiegunowa. Do 2018 roku był spokój, a raczej… Nic nie było, bo przy tej przypadłości jest tak, że jak zaliczysz dół, to on potrafi trwać, i trwać, i trwać. Leki bardzo ciężko dobrać, bo nie mogę przyjmować antydepresantów. Dlaczego? Wtedy rośnie ryzyko wejścia w tzw. „manię”. Nie cierpię tego słowa. Rzadko go używam. Nie lubię też zmartwionego wzroku moich bliskich, gdy widzą, że „Paulina ma znowu za dużo pomysłów”. Jednocześnie dobrze wiem, że granica między normalnością a chorobą jest cholernie cienka. Łatwo ją przekroczyć. Z reguły się tego nie dostrzega.

Co łączy wszystkie moje epizody? Miłość platoniczna. Kocham ludzi bez względu na płeć, ale mężczyzn jednak trochę bardziej. Wielu z nich darzyłam tym uczuciem. Niektórych kocham po dziś dzień, mimo że już od dawna nie stoją u mojego boku. Było, minęło. Czasami kochać to pozwolić odejść albo przegonić. Uczę się tego odkąd moje ciało dojrzało i, jako bardzo wierząca dziewczyna, musiałam sobie z nim jakoś radzić. Nigdy nie zapomnę, jak pewien znany w środowiskach salezjańskich ksiądz zadał mi w odniesieniu do jednego z moich chłopaków bardzo ważne pytanie: Paulina, czy ty chcesz, żeby on był Twoim mężem? Przetrawiłam. Do dziś trawię, a to pytanie dźwięczy mi w głowie za każdym razem, gdy wchodzę w związek. Ono nie zniknie tak samo, jak moje pragnienie złożenia przysięgi małżeńskiej oraz urodzenia komuś dzieci.

Jak wiecie, ostatnio w mojej rodzinie miało miejsce ważne wydarzenie. Mój mały brat założył rodzinę. Bardzo to przeżyłam. Pojechałam sama. Nie chciałam partnera. Dlaczego? To nie mógłby być nikt przypadkowy! I co? Bawiłam się sama. Wzruszałam się. Płakałam. Przepełniała mnie duma. Tylko głęboko w środku mała Paulinka pytała: A kiedy Twoja kolej? Do trzydziestki zostały dwa lata. Chciałabym zdążyć. Czy się uda? Nie wiem. Pewnie jeszcze nie jestem gotowa. Przecież mam dwubiegunówkę. Kto by mnie chciał? Kto zaryzykuje? Kto mnie pokocha? Po tych pytaniach sypią się odpowiedzi. Wielu ryzykowało. Wielu kochało. To TY, Paulina, ich w większości przypadków ich przeganiałaś. Zwolnij. Poczekaj. Ten Jedyny gdzieś jest. Czeka. Patrzy. Czyta. Obserwuje. Znajdzie się taki, co i Twoje dwa bieguny pokocha.

Wiem, że osób z tą przypadłością jest sporo. Wielu chodzi po tym łez padole bez diagnozy. Całe szczęście medycyna idzie do przodu. Są coraz bardziej nowoczesne leki. Psychoterapia też potrafi zdziałać cuda. Ostatnio udało mi się dobrze funkcjonować bez leków prawie przez rok! Nie wytrzymałam tylko dlatego, że znów się przepracowałam i zburzyłam swój rytm dobowy. Teraz powoli go odbudowuję. Wierzę, że będzie dobrze. Nie chcę krzywdzić swoich najbliższych. Chcę być wystarczająco dobra. Przecież już pisałam tutaj, że nie biorę udziału w wyścigu. Wykonuję zawód zaufania publicznego. Chcę temu sprostać. Nie chcę być krótkodystansowcem. Kocham rajdy. Długie biegi. Lubię planować na kilka lat do przodu.

Nie chcę biec. Chcę iść, rozglądać się i zachwycać pięknem tego świata.
Patrzeć na ludzi z różnych perspektyw.

Mówić, ale…

Przede wszystkim słuchać.

Pisać, ale…

Przede wszystkim czytać.

Każda burza czemuś służy

Urlop trwa w najlepsze. Powoli sobie wszystko w swojej niewielkiej główce układam. Biorąc pod uwagę, że ze względów zdrowotnych (schorzenie to nazywamy… uwaga… przepracowaniem się) przedłużyłam sobie urlop, to nie mam zamiaru siedzieć przed ekranem i pisać czegoś nowego. Całe szczęście mam też swoje stare teksty! Zmieniłam tylko pseudonim. Pleszka już odleciała. Teraz mamy czasy pestkowe. Jedyne, co zmieniłam to bohaterkę tekstu właśnie.

Łapcie ten niby nowy, ale właściwie już dość wiekowy tekst:

„Przez pestkowe życie przetoczyła się burza. Połamała drzewa, zerwała dachy, zmiotła kilka cennych rzeczy z powierzchni ziemi. Zarządzono nowe. Pestka powoli układa sobie życie, walcząc z wyrzutami sumienia. Skąd ta walka? A no stąd, że można było coś ochronić, a nie kiwnęło się palcem, można było czegoś nie robić, ale zabrakło kontroli. Pozostał płacz nad nieuważnym ruchem dłoni i rozlanym przez to mlekiem. Problem w tym, że codzienna szklanka białego napoju była naprawdę smaczna.

Pestka przyzwyczaiła się do wielu rzeczy, których już w jej życiu nie ma. Burza zebrała swoje żniwo. Trzeba pogodzić się z tym i iść dalej. Tylko jak, kiedy popełnione błędy wracają jak bumerang? Co rusz przez głowę przemyka myśl o tym co stracone. Zapach nowości nie pomaga, bo jest zmieszany ze stęchlizną. Potrzebny odświeżacz powietrza, gruntowne wietrzenie i porządki z prawdziwego zdarzenia.

Trzeba iść do przodu, a przeszłość ciąży. Jest wielkim kilkunastokilogramowym plecakiem, który uniemożliwia przyjemne poruszanie się. To uwiera ramię, to plecy doskwierają. Pestka co rusz zatrzymuje się, przeszukuje mentalny bagaż i wyrzuca niepotrzebne rzeczy. Zostawia te cenne, a z tymi niemiłymi… cóż. Ciężko sobie z nimi poradzić. Co niby zrobić? Wyrzucić zbędny balast na skraju drogi? Przecież nie wolno zaśmiecać środowiska! Dziś śmierdzi tu, a jutro tam? To nieetyczne tak śmiecić i przerzucać na kogoś innego odpowiedzialność za brudy.

Trzeba działać na własną rękę. Znaleźć miejsce utylizacji mentalnych odpadków lub stworzyć własne. Zdobyć adres lub nauczyć się odpowiedniej metody. Jeśli wybór padnie na drugą opcję, to należy załatwić materiały potrzebne do zbudowania narzędzia do zmiecenia z powierzchni ziemi cuchnących przedmiotów. Biorąc pod uwagę fakt, że autorka niniejszego tekstu jest typowym samoukiem i tak zwaną Zosią Samosią, pewnie skończy się na tworzeniu czegoś własnego. Być może nauczona własnym doświadczeniem kiedyś zechce pomagać innym i się takie coś przyda? Kto wie, kto wie…

Wróćmy do śmieci. Oczywiście Pestka zaczyna mieć wątpliwości co do przedmiotu poprzednich akapitów. Może to się tylko wydaje, że pewne rzeczy śmierdzą? Może stare sprawy potrzebują tylko naprawienia? Co jeśli utylizacja okaże się ogromną stratą? Wypadałoby skonsultować z kimś te kwestie. Pestka rusza do boju. Rozmawia, analizuje i przygląda się z różnych stron. Debatuje nad zawartością podróżnego tobołka i jest bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.”

Ten „porządek” trzeba wymienić na nowy!

Są słowa, za którymi całe życie nie przepadałam. Brzmią one:

Nie wypada!

Całe życie uczono mnie granic. Wyprostuj się, nie mów tego, wyczyść buty, uśmiechnij się, nie przeklinaj, nie stosuj używek. Ludzie wokół mnie starali się wychować mnie na dobrego człowieka o wysokim poziomie kultury osobistej. Czy się udało? Cóż. Na pewno w momentach, kiedy  przekraczałam stworzone w mojej głowie granice, byłam tego świadoma. Czasami działo się to „niechcący” i z rozpędu. Innym razem robiłam to z pełną premedytacją.

Pewnego dnia stało się coś, co zmieniło jednak znacząco moje podejście do wielu kwestii. Był luty 2017 roku. Dowiedziałam się, że zdałam ostatni egzamin. To był koniec trudnej drogi. Szybko zgłosiłam się do Izby w sprawie uzyskania numeru wykonywania zawodu. Skończył się pewien etap i przyszedł nowy. Zostałam lekarzem weterynarii. Zaczął mnie obowiązywać nasz zawodowy kodeks.  Kończąc studia, stałam się dorosła. BYŁAM PRZERAŻONA.

Pierwszy wpis na tym blogu pojawił się rok później.

Wszystkie moje działania „przed” uzyskaniem tytułu lekarza zostały oddzielone niewidzialną kreską. To, co teraz tu piszę jest dość przemyślane. Na początku ustaliłam sobie kilka zasad, które w mają pokrywać się z zasadami etyki lekarskiej. Sformułowanie „nie wypada” nabrało kompletnie innego, znacznie pełniejszego wymiaru.

Brzmi poważnie, co? Trochę przerażająco! Jak to zrobić? Trzymanie się różnych wytycznych kosztuje mnie bardzo dużo wysiłku. Co rusz czuję, że stąpam po niepewnym gruncie. Wiem, że koledzy i koleżanki po fachu zwracają uwagę na niemal każde napisane przeze mnie słowo – szczególnie wtedy, gdy poruszam ważne dla nich kwestie.

Często dziwią się, że co rusz sama sobie przeczę, na siłę próbują udowodnić mi, że moje poglądy są nie do końca słuszne, uważają, że nie umiem wejść w ich buty. Za każdym razem z filozoficzną zadziornością uśmiecham się pod nosem. Nie skończyłam mojego drugiego kierunku studiów – to fakt. Uczęszczałam jednak na zajęcia z przedmiotów o egzotycznie brzmiących nazwach i wielu rzeczy się nauczyłam.

Najważniejszą umiejętnością, którą tam nabyłam jest ta, którą nazywam potocznie „robieniem fikołków w głowie„. Filozofia uczy przyjmowania innych punktów widzenia. Sprawia, że bez problemu można obronić poglądy, do których nie jest się przekonanym. Egzaminy sprawdzają w dużej mierze znajomość i zrozumienie przedstawianych w toku nauczania systemów. Od tych starożytnych po współczesne.

Wiadomo, że samo pojęcie „filozofia” wydaje się być zakurzone, jak oryginały prac jej twórców. Po odkurzeniu okazuje się jednak, że królowa nauk daje bardzo praktyczne, przydatne w życiu osobistym i zawodowym umiejętności. Na jakim polu łączy się z medycyną weterynaryjną? Na ten moment znajduję najwięcej odniesień we wspomnianej już etyce oraz filozofii nauki.

Niestety na polskich wydziałach medycyny weterynaryjnej zajęcia filozoficzne traktowane są bardzo po macoszemu. Etyka? Coś było. Metodologia nauk? E… A co to? A potem w świat idą (wybaczcie te określenie) tzw. wieśniacy. I… Uwaga! To nie jest określenie pejoratywne! Weterynaria w Olsztynie? Dziś na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, ale jeszcze niedawno Akademii Rolniczo-Technicznej! SGGW w Warszawie? Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego! Uniwersytet Przyrodniczy w Lublinie? Niegdyś Akademia Rolnicza w Lublinie.

Ze „starych” wydziałów medycyny weterynaryjnej wszystkie mają mniej lub bardziej zarysowane tradycje wiejskie. Największe wrażenie na ten moment robi na mnie historia Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Wierzcie lub nie, ale moje obserwacje pokazują, że te różnice widać po wykładowcach. Wybaczcie, że to powiem, ale uważam, że poziom kultury wielu ludzi wychowanych przez wrocławską uczelnię jest na poziomie, do którego duża część kadry w innych ośrodkach nigdy nie doskoczy.

I teraz… Uwaga. Ostatnie zdanie powinnam pewnie skasować. Ono uderzy w kilka osób totalnie niesłusznie, bo wiem, że wszędzie są osoby, które bardzo się starają. Wiem jednak, że większość z nich pisze doktorat i ucieka, bo nie wytrzymuje funkcjonowania w starym systemie rządzonym przez ludzi, którzy dawno powinni ze swoich funkcji zrezygnować. Niestety mam wiele przykrych wspomnień związanych ze swoją macierzystą uczelnią. Wiecie, gdzie studiowałam. Przez lata się napatrzyłam i rozmawiałam z ludźmi na niemal każdym szczeblu uczelnianej drabinki.

Nie wypada!

Paulina, pamiętasz? Tak. Znowu przeginasz. Wiem jednak, że na weterynarii obecnie pełno jest grzecznych dziewczynek, które marzą tylko o tym, żeby skończyć wymarzone studia. Wiele znoszą, głośno się nie skarżą i nie obnoszą się głośno ze swoimi poglądami. Walka z górą może sprawić, że ktoś na którymś egzaminie udowodni im, że nie nadają się do tego zawodu. Też taka byłam.

Na uczelniach istnieją teoretycznie nieprzekraczalne granice, a hierarchia na wydziale przez cały okres studiów była tematem naszych żartów. Dla uściślenia – student pierwszego roku jest nazywany jest niecenzuralnym synonimem słowa „kał” – często tak też się czuje. Za moich czasów pierwszy rok traktowany był przez część wykładowców jak chrzest bojowy, a nie okazję do zainspirowania młodych ludzi urokami zgłębiania wiedzy weterynaryjnej.

Z perspektywy czasu widzę, że najbardziej „gnoili” ci, którzy merytorycznie byli po prostu słabi. Pastwieniem się nad studentami próbowali nadrobić swoje widoczne braki – kolokwia i egzaminy niestety, za mojej kadencji, często wyglądały jak bieg przez płotki i unikanie pocisków z podchwytliwych pytań. Nie sprawdzały istotnego zakresu programu, a były testem znajomości odpowiedzi na pytania, które studenci przekazują sobie od lat.

Szczęście całe, że ustne formy kolokwiów i egzaminów na ten moment odchodzą do lamusa. Poziom nadużyć, który widywałam był nieakceptowalny. Jest trochę lepiej, ale wciąż wiele rzeczy trzeba by było na prawić.

Nie wypada!

W mojej głowie już świeci się czerwona lampka. Tak, wiem, że tym tekstem przekroczyłam pewną granicę. Dlaczego?
a) bo mogę.
b) bo uważam, że tak trzeba.
c) wszystko mieści się w przyjętych przeze mnie granicach.

Zaznaczam, że nie podałam żadnego nazwiska. Nie wymieniłam nazwy żadnej katedry. Przecież i tak każdy wie, o co chodzi. Odważę się stwierdzić, że niemal każdy student państwowej uczelni w tym kraju znajdzie pewne analogie.

Nie tylko ten z Olsztyna. Nie tylko ten z Wydziału Medycyny Weterynaryjnej.

System szkolnictwa wyższego w Polsce jest właściwie do wymiany.

Nie wypada!

Ech. Trudno. Niech się niesie.

%d blogerów lubi to: